Micheal Bay i klapa finansowa. Niemożliwe? A jednak! "Wyspa" to bodajże pierwsza superprodukcja owego mistrza filmowego kiczu i beznadziei, która kompletnie nie trafiła w gusta amerykańskiej,
Micheal Bay i klapa finansowa. Niemożliwe? A jednak! "Wyspa" to bodajże pierwsza superprodukcja owego mistrza filmowego kiczu i beznadziei, która kompletnie nie trafiła w gusta amerykańskiej, niezwykle mało wymagającej publiczności. I dobrze, bo ani pan Bay, ani jego słabiutka (choć jednocześnie jedna z lepszych jego produkcji) "Wyspa" nie zasłużyli nawet na garść zielonych papierków, że już o milionach nawet nie wspomnę. Określenie "kicz" doskonale zresztą pasuje nie tylko do tego, co wyszło spod ręki reżysera, ale również do tego, co sprezentował nam kompozytor. Słowo "kompozytor" z kolei nijak ma się do człowieka, który teoretycznie objął to stanowisko - ze świecą bowiem szukać drugiego tak słabego, pozbawionego talentu pseudoartysty, jakim jest Steve Jablonsky. Soundtrack ten jest jego sztandarowym "dziełem" - to znaczy pozbawionym jakiejkolwiek fantazji zlepkiem gotowych melodii z bibliotek sampli "Media Ventures", dodatkowo niesamowicie miałkim, bezpłciowym i wypranym z jakiegokolwiek klimatu. I na tym właściwie mógłbym zakończyć ten tekst, gdyż album ten nie jest wybitnie wdzięcznym obiektem do recenzowania i ciężko napisać o nim coś więcej. Ale dobrze, skoro tak ładnie prosicie... Jak w innych pracach Steva Jablonsky'ego, tak i tu możemy mówić o niebezpiecznym zbliżeniu się do granicy plagiatu, a w kilku przypadkach nawet o jej przekroczeniu. Wrażenie déjà vu towarzyszyło mi niemal przez cały czas słuchania tej ścieżki, co swoją drogą nie należało do rzeczy przesadnie przyjemnych. Motywy, schematy i zagrania, jakie co chwilę się tu pojawiają, miałem już okazję słyszeć nie jeden i nie dwa razy, i to nie tylko w pracach z "MV", ale i również w dziełach innych, niezwiązanych z tym studiem kompozytorów. W wielu przypadkach zmiany są naprawdę symboliczne - tylko po to, aby autor oryginału nie mógł oficjalnie pozwać Jablonsky'ego do sądu. Ale olbrzymie podobieństwo i tak słychać. Mocno wyczuwalne są zapożyczenia z dzieł Hansa Zimmera - jakby nie patrzeć, mentora i nauczyciela Jablonsky'ego. "My name is Lincoln" (swoją drogą to jedyny utwór z tego filmu, którego da się słuchać, i to nawet z pewną przyjemnością) bezczelnie nawiązuje do "Now we are free" z "Gladiatora". Wydaje się, że Hans Zimmer nie powinien być dumny z takiego postępowania swojego wychowanka, ale rzeczywistość przedstawia się nieco inaczej - okazuje się bowiem, że jest on jednym z producentów tej muzyki, co moim zdaniem zakrawa na ironię i wyjątkowo słaby żart. Co najśmieszniejsze i najbardziej żenujące za razem, Steve Jablonsky kompletnie nie umie się posłużyć się gotowym materiałem zaczerpniętym z innych prac - wszystko brzmi niestety nieciekawie, bezpłciowo i sztampowo, zarówno w filmie jak i poza nim. Charakterystyczną cechą tego kompozytora jest to, że chętnie wykorzystuje w muzyce chór, aby stworzyć wrażenie epickości. "Wrażenie" to dobre słowo, bo z jakąkolwiek prawdziwą epickością album ten ma tyle wspólnego, co Steve Jablonsky z elitą kompozytorów filmowych - czyli nic. W efekcie soundtrack ten, poza dwoma, może trzema lepszymi fragmentami, nie wywołuje żadnych emocji ani nie przykuwa uwagi słuchacza. O klimacie już nawet nie będę wspominać, bo wręcz nie wypada. To, jak muzyka brzmi w kontekście wydarzeń na ekranie, również prezentuje poziom bliski dna. Coś takiego jak zespolenie tych dwóch środków wyrazu, obrazu i muzyki, właściwie tu nie istnieje. Co najdziwniejsze, nie jest to wcale niedopatrzenie ze strony twórców. Michael Bay najwidoczniej lubi takie brzmienie muzyki w filmie, gdyż konsekwentnie wykorzystuje je w kolejnych swoich produkcjach i chętnie współpracuje z "Media Ventures". Kontrolowana beznadzieja, chciałoby się rzec. I to już jest koniec. Dodam tylko, że Steve Jablonsky powinien się wstydzić. A wy, widzowie, najlepiej zrobicie, jeżeli odpuścicie sobie słuchanie tego "owocu radości twórczej" konia pociągowego ze stajni Hansa Zimmera.